Głód życia
Nie pierwszy raz myślałam o tym, by odebrać sobie życie. Popchnęła mnie do tego nieszczęśliwa miłość, brak samoakceptacji czy sytuacje rodzinne, na które de facto nie miałam wpływu, natomiast moja wrodzona empatia i wrażliwość nie pozwalały mi zareagować inaczej – przyjąć odpowiedzialność. To przez lata bardzo mnie męczyło, wręcz wyniszczało. Współodpowiedzialność za czyny innych ludzi to jedna z wielu cech osób wysoko wrażliwych (o tym, jednak dowiedziałam się wiele, wiele lat później). Z upływem czasu nie radziłam sobie z narastającą złością, dziecięcymi lękami czy zwykłą niesprawiedliwością. Emocje, które mną targały były niczym nieznana, niszczą siła. Dałam się jej porwać. Spadałam w dół. Coraz częściej. Bez kontroli. Linki, która oplatałaby moje wystające biodra bezpiecznie. Bez kasku i ochraniaczy. Wmawiałam sobie, że dam radę, że potrafię to zatrzymać. Myliłam się. Czarna otchłań pochłonęła mnie zupełnie. Nęciła, zapewniając że cierpienie zwłaszcza w głowie może szybko ustać. Zebrałam się w sobie i uległam. Zignorowałam intuicję, która natarczywie szarpała mnie za ramię mówiąc, że to zły pomysł.
Lipiec, 2014
Pamiętam tylko zatroskany wzrok mamy i szpitalne, ostre światło, które wpadało brutalnie do moich oczu. Ważę tonę – pomyślałam. Zacisnęłam powieki, próbując przypomnieć sobie, co zaszło. Przed oczami widziałam jedynie zamglone kontury mojego pokoju. I stos tabletek, białych malutkich. Nasennych. Puste opakowanie stało obok – wieczko odpadło, buteleczka o ciemniej barwie przewróciła się na drewnianą podłogę, a ja spałam. Spokojnie, bez uśmiechu, bez oznak życia.
Myślę, że to siostra zatelefonowała na pogotowie. Rodzice byli poza domem. Tyle pamiętam. Ocknęłam się w szpitalu. Nie bałam się awantur, płaczu, krzyku i bólu. Kiedy teraz o tym myślę, to zdaje mi się, że byłam przekonana, iż umarłam. Czułam ciepłą dłoń mamy, jej delikatną woń perfum i głos – dźwięczny i melodyjny, lecz zapłakany. Pełno było w nim emocji i strachu. Mówią, że próba samobójcza to wołanie o pomoc, atencje, uwagę. Nie wiem, co chciałam tym czynem powiedzieć i do kogo był skierowany. Myślę, że po trochu do rodziców, by zaprzestali szarpaniny i walki oraz do mnie samej żebym przestała zajmować się wszystkim wokół. Powinnam zająć się sobą, swoją psychiką i całym wachlarzem emocji, których nie rozumiałam. To był krzyk rozpaczy – wrażliwej części mnie, która nie mogła odnaleźć się w rzeczywistości, która jej nie sprzyjała. Policzkowałam ją, tłumiłam jej cichy, piskliwy głos po to by próbować żyć jak wszyscy. By być jak wszyscy. Z identyczną maską, wiecznie zadowoloną z piątkami na świadectwie i paskiem, z wakacjami za granicą. Moje życie było spektaklem, w którym grałam rolę potulnej, cichej, przepraszającej. Do czasu.
W listopadzie moje ciało chorowało coraz częściej. Wychudłam, zesztywniałam. Moja cera przybrała kolor ziemi. Powtórzył się dokładnie ten sam schemat, co przed laty. Jak mogłam tego nie zauważyć, przeoczyć? Byłam taka uważna, ostrożna. Długo wyrzucałam sobie ten brak tolerancji. Nie miałam dla siebie ani krzty zrozumienia. Nie wtedy. Agresywnie z zaciekłością, przygryzając wargi aż do krwi próbowałam zatrzeć ślady mojej odmienności. Nie chciałam być wrażliwcem, przecież to oznaka słabości. Żyłam wbrew sobie po raz kolejny. Psychika szepnęła mi wyjście z kryzysowej sytuacji takie, które już znała i przyswoiła. Śmierć. Tym razem próba samobójcza była sygnałem czegoś gorszego. Tkwiłam z tym od dłuższego czasu i nazywałam chorobą tarczycy. Była to zawoalowana w osłabienie organizmu depresja. Sposób wyrażenia rozpaczy. Nie chce zagłębiać się w szczegóły, bo nie wydaje mi się konieczne. Przytoczę jedynie kilka linijek notatki (swoją drogą jak dobrze, że je robię):
Grudzień, 2017
Obudziłam się zimna jak lód. Teraz się bałam. Było zupełnie inaczej niż poprzednio. Gorzej. Wyrywałam się i szamotałam, aby opaść na poduszki. Ktoś mnie trzymał kurczowo. Płakałam. I pamiętam, że bardzo mnie to zdziwiło. Czułam jakieś palące pragnienie by się przytulić. Wtuliłam twarz w ramię, brudząc czyjś t-shirt. Nieporadnie wytarłam nos w podaną mi chusteczkę. Coś mnie uwierało, kuło w sam środek serca. Nie dawało spokoju. Dziś już mogę po nazwać: to głód życia.
Zostaw odpowiedź