„Zatrzymanie się, odejście, zmiana kierunku, rezygnacja z czegoś nie są porażką. To działanie, by żyło nam się lepiej”.
Przymrużyłam oczy, potarłam boleśnie powieki, aż zapiekły. Powtarzałam w kółko: „Coś tu jest bardzo nie tak”. Do siebie, w przestrzeń. Pies patrzył na mnie swoimi mądrymi oczami, przekrzywiając głowę na prawą stronę. Zaczęłam chodzić po mieszkaniu. Ostrożnie stawiałam kroki, próbując nie pośliznąć się w grubych, wełnianych skarpetkach.
Złość we mnie zbierała, włosy na rękach podniosły się, a ja kompletnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Wszystko, co to wiedziałam, rozsypało się. Kolejny fragment życia rozpadł się na kawałki. Moje oczy krzyczały: jak to porażka to przecież te momenty, kiedy musiałam odpuścić, odejść zgrzytając zębami ze złości. To ten okres w moim życiu, kiedy zmiana nawet najdrobniejsza, rozbudzała lęki, z którymi urosłam, których strzegłam. Teraz dowiaduje się, że jest inaczej. Wstrząsnęło to moim ciałem, a zwłaszcza głową. Nie godziłam się na taki stan rzeczy.
Bo porażka to przecież coś złego, coś czego unikamy, coś czego nie chcemy robić.
Musiałam przedefiniować nie tylko pojęcie porażki, ale i punkt widzenia. Do tej pory znałam porządek zdarzeń, kiedy nie udało mi czegoś zrobić: poćwiczyć, pracować mimo gorączki czy pójść na umówione spotkanie, krzyczałam na siebie, odwracałam do świata plecami żeby nie dostrzegli. jak bardzo wstyd mi za siebie. Uczucie nie było przyjemne, kłuło, syczało, że do niczego się nie nadaje. To znałam.
Z ulgą wyrzuciłam z siebie to zdanie i wątpliwości, co do niego w gabinecie. Celowałam prosto w terapeutkę, która poprosiła żebym zwolniła. Jeszcze przed chwilką, wnosiłam swoje ciało na górę przez kilka pięter z zamiarem milczenia na temat porażki. Bałam się, że Pani Mariola potwierdzi, dziwność tego stwierdzenia, że porażka jest czymś dobrym jak się głębiej nad tym zastanowić. I tak też zrobiła. Skinęła głową, ale nie pozwoliła mi się odezwać. Okazało się, że to ja sama nadałam różnym sytuacjom miano porażki, krzywdząc się w międzyczasie. Później już tylko powtarzałam automatycznie, wyuczony schemat. Nie dbałam przy tym o siebie. Każde niepowodzenie traktowałam bardzo osobiście, nie chcąc puścić, odetchnąć i zająć się czymś innym. Bo jeśli czuje się kiepsko, chowam się pod koc i leżę. Tutaj zahaczam o temat potrzeb, których wydaje mi się, że nie mam. Wypieram je, bo coś ważniejszego jest do zrobienia.
Dlatego to zdanie jest prawdziwe, wszystko to, co nam nie służy, nie jest porażką. To sukces, bo moment zauważenia, czucia i odwaga by przytulić siebie. Obawiałam się (i nadal tak jest) powiedzieć na głos, że potrzebuje.
Próbuje nie spychać się na samo dno i traktować lepiej. Wciąż na nowo, dzień w dzień.
A pojęcie porażki próbuje oswoić. Ta nowa, przyjazna definicja zaczyna się lepić do palców i otacza mięsień serca coraz szczelniej. Mam ochotę się rozpieszczać. Nie wiem jak długo to potrwa.
Zostaw odpowiedź