Melancholia listopadowych wieczorów zostawiła ślad w każdym z nas. Zwalniamy, o 16:00 nasz organizm próbuje włączyć tryb snu, choć skutecznie się przed tym bronimy, bo jeszcze jest wcześnie. Myślami, jednak jesteśmy w puszystej pościeli z książką w dłoni. Ostatnio odsuwam od siebie te myśli, bo czasu mam aż nadmiar. Dopiero około 18:00 pozwalam sobie na lenistwo. Czuje, że jeśli dam się porwać sennym myślom, będzie mi się ciężko wydostać z letargu.
To wycofanie jest naturalnym procesem potrzebnym każdemu, po letnich gorących miesiącach pełnych pragnień, bodźców i chaosu. Zapadamy w pół sen. Zbieramy energię na kolejne miesiące. Nie zawsze potrafiłam pogodzić się z faktem, że powinnam zwolnić/ odpuścić lub odpocząć. Brałam udział w wyścigu zwanym życiem i czułam się dobrze, jednak do czasu.
Niewątpliwie jesteśmy połączeni z naturą, jej dźwiękami, rytmem i etapami. Natura oddycha spokojniej, zrzucając liście z drzew, oszraniając drzewa i sypiąc śniegiem. Na wiosnę przyroda ożywa, zieleń bucha i cieszy kolorami. Robi się cieplej. A nam chce się żyć i być intensywniej, przesiąknąć letnimi wieczorami pod gołym niebem obsypanym gwiazdami.
Zatrzymanie jest istotne również dla naszej psychiki. Jesienna pora to czas na dłuższą kąpiel, pisanie czy rozmowę. Dla mnie to czas podroży w głąb siebie, próba zrozumienia uczuć, przeżyć i emocji. Bo zwyczajnie nie mam ochoty pędzić, nakładać na moje barki mnóstwa obowiązków. Moja codzienność płynie równomiernym nurtem. Nie pośpieszam go, lecz daje się mu porwać, bo wiem ile dobra to niesie. Czasem bywa tak, że nasze życie zmienia bieg z dnia na dzień. Trudno przywyknąć do zmian, które następują raptownie, bez ostrzeżenia. Buntujemy się, złościmy, płaczemy. W końcu przyjmujemy to, co niesie los, bo po smutku zawsze przychodzi do nas nadzieja, że będzie lepiej. W to wierzymy. Bo nadzieja jest zasiana w sercu każdego, mam wrażenie, że rodzimy się z tym malutkim, cennym prezentem, przecież to ona opuszcza nas jako ostatnia. Akceptacja zdarzeń, które niesie dzień wymaga czasu. I sporej dawki cierpliwości.
I choć można by powiedzieć, że ten rok powinien nas nauczyć, że życie zadziewa się w przyśpieszonym rytmie, że wszystko może się zdarzyć bez naszej wiedzy to nieoczekiwana utrata stabilności boli i wywraca życie do góry nogami. Chaos nigdy nie jest dobry – zostawia po sobie jedynie rozżarzone zgliszcza.
Coraz mocniej poszukuje spokoju. Przytulności. Gromadzę miękkie swetry, wełniane skarpety i pyszne smaki herbat. Nie zadręczam się brakiem pracy, choć przez chwilę, daje sobie odpocząć od natrętnych myśli. Zatrzymuje je zamknięciem powiek. To mi daje poczucie kontroli, świadomość, że mogę zadecydować. Mam świadomość, że nie każdy z nas ma tyle komfortu co ja. Ale niektórych rzeczy nie przyśpieszymy, musimy odczekać w kolejce i skupić się na tym, co jest na wyciągnięcie ręki. To szalenie trudne. Ale szukam pozytywów, małych cudów zamkniętych w codzienności. Chce się utrzymać na powierzchni. Nie drążyć, bo moja głowa za moment ucieknie w gęste, ciemne wspomnienia naznaczone chorobą, przykuje mnie do łóżka z flanelową pościelą. Nie daje się. Ćwiczę, piszę, sprzątam, rozmawiam – panuje nad myślami na tyle, ile mogę. Żądzę się w środku siebie.
Siadam przy kominku. Odrywam się od obowiązków. Jestem zawieszona w trzasku, cieple i chwili. Pies ciekawsko wącha ciepłe powietrze, które dociera do moich palców. Zamykam powieki. Chowam ten moment do kieszeni, zanurzam się w nim. Tak kończę dzień. Z łzami, które giną w rękawie, ale lśnią szczęściem.
To, co obok.
Ten, kto jest nieopodal.
To się liczy, nadaje sens naszemu byciu.
Zostaw odpowiedź